Rano wyruszam z myślą o Bolzano, a docelowo – o przełęczy Stelvio. Trasa ustawiona, plan klarowny, ale jak się później okazało, zapomniałem, że po drodze czeka na mnie jeszcze przełęcz Gavia. O tym jednak później.
Podróż przez Południowy Tyrol to zdecydowanie jedna z najpiękniejszych części tej wyprawy. Widoki są nieziemskie – co chwilę muszę się zatrzymać, bo krajobrazy aż proszą się o uwiecznienie. Pogoda dopisuje, słońce świeci, a wszystko wokół wygląda jak z pocztówki. W takich chwilach człowiek naprawdę czuje, że żyje.
W końcu, po kilku postojach, mówię sobie: „Dość tych zdjęć! Jeśli co chwilę będę się zatrzymywał, znów dojadę do hotelu późno”. Z lekkim żalem odkładam aparat i skupiam się na czerpaniu przyjemności z jazdy. Stelvio czeka!
Spotkanie na parkingu i językowa łamigłówka
Powiedzieć sobie, że już nie będę się zatrzymywał, to jedno, ale zrobić – to zupełnie inna sprawa. Po kilku kilometrach znowu trafiłem na widok, który nie pozwalał mi przejechać obojętnie. Zatrzymałem się na parkingu, nawet nie gasząc Waldka – chciałem szybko zrobić zdjęcie i ruszyć dalej.
Nagle z pobliskiego busa wyskakuje Włoch, gestykuluje i coś krzyczy. Zrozumiałem, że chyba chodzi o hałas. Wyłączyłem więc silnik, przeprosiłem i próbowałem jakoś załagodzić sytuację. Zagadałem coś do niego, a on, choć nie znał angielskiego, uspokoił się i zaczął mi opowiadać.
Rozmawialiśmy – on po włosku, ja po angielsku – i, o dziwo, udało nam się jakoś dogadać. Pokazywał na pobliski wyciąg, tłumacząc, że z góry rozciąga się niesamowity widok. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo równie dobrze mógł mówić coś zupełnie innego. 😊
W trakcie rozmowy zapytał, dokąd jadę. Gdy wspomniałem o Stelvio, przypomniał mi o Passo Gavia, które miałem po drodze. W tym momencie dotarło do mnie, że faktycznie Gavia była na trasie i zupełnie o niej zapomniałem.
To krótkie spotkanie było dla mnie kolejnym dowodem na to, że nawet gdy nie znamy wzajemnie swoich języków, z odrobiną chęci i uśmiechu można się dogadać. Małe, ale cenne doświadczenie podróżnicze.
Passo Gavia – wyzwanie dla nerwów
Pożegnałem się z Włochem i ruszyłem dalej, kierując się na Passo Gavia. Już po kilku kilometrach zrozumiałem, dlaczego ta przełęcz uchodzi za jedną z bardziej wymagających. Dobrze, że wyruszyłem wcześnie – przy większym ruchu byłoby naprawdę ciężko.
Droga jest wąska, niemal klaustrofobiczna, a mijające się samochody potrafią wywołać porządny skok adrenaliny. Brak barierek i przepaście przy krawędzi drogi tylko potęgowały wrażenie niebezpieczeństwa. Dla motocyklisty to prawdziwe wyzwanie.
Na szczęście udało mi się bezpiecznie pokonać trasę. W kilku miejscach zatrzymałem się na chwilę, żeby złapać oddech i podziwiać widoki – były naprawdę niesamowite. W pozostałych miejscach, szczerze mówiąc, skupiałem się wyłącznie na przetrwaniu.
Najbardziej pamiętny moment to próba minięcia się dwóch samochodów na wyjątkowo wąskim odcinku. Z jednej strony mercedes na niemieckich blachach, przyklejony do ściany skalnej, z drugiej – małe włoskie autko. Kierowcy manewrowali z milimetrową precyzją przez dobre pięć minut. Patrząc na ich wysiłki, poczułem ulgę, że nie tylko ja miałem duszę na ramieniu.
Passo Gavia to wyzwanie, ale też niezapomniana przygoda – ostatecznie satysfakcja z pokonania tej trasy rekompensuje stres. 🚵♂️💪
Stelvio – majestat natury i chaos na szczycie
Po pokonaniu Passo Gavia ruszyłem na Stelvio. To zupełnie inny świat niż poprzednia przełęcz – wygodniejsza i szersza droga, zabezpieczona barierkami lub murkami, co sprawia, że jazda jest znacznie bardziej komfortowa.
Widoki na Stelvio są po prostu zniewalające. Gdy dotarłem niemal na sam szczyt, usiadłem na murku i po prostu patrzyłem na tę niezwykłą harmonię natury. Teraz żałuję, że nie zatrzymałem się tam na dłużej. Zdjęcia, choć piękne, nie są w stanie oddać nawet ułamka tego, co widzi się na własne oczy. Te zielone doliny mają w sobie coś tak wyjątkowego, że zrozumiałem, jak ogromna różnica dzieli obrazki w internecie od rzeczywistego widoku.
Na samej górze Stelvio zderzyłem się jednak z mniej przyjemnym aspektem – tłumami. To miejsce przypominało mi kołchoz. Zaparkowałem motocykl, przeszedłem może 10 metrów i miałem ochotę natychmiast zawrócić. Jednak głód wygrał, zwłaszcza gdy zobaczyłem sprzedawcę bułek z kiełbasą.
Pytam, czy można zapłacić kartą, a ten odpowiada, że nie mają elektryczności. W tym miejscu pytanie faktycznie wydawało się nieco absurdalne. Sięgnąłem więc po gotówkę, a sprzedawca zapytał, skąd jestem. Gdy usłyszał, że z Polski, rzucił pytanie: „Chcesz świnię czy jelenia?”. Miał jeszcze trzecią opcję, ale zanim zdążył wymienić, powiedziałem, że chcę jelenia.
Bułka z jeleniem za 7 € była naprawdę pyszna – zdecydowanie warto spróbować. Zjadłem, wytarłem twarz, ale nawet nie kupiłem naklejki na pamiątkę. Tłok i harmider nie były dla mnie, więc szybko wsiadłem na motocykl i opuściłem to miejsce. Stelvio jest wspaniałe, ale zgiełku na szczycie raczej nie polubiłem.
W drodze do Innsbrucka
Po opuszczeniu Stelvio ruszyłem w stronę Innsbrucka, gdzie miałem zarezerwowany nocleg. Po drodze trafiłem na jeszcze jedną przełęcz – niestety nazwa mi umknęła, ale sama jazda była bardzo przyjemna, a widoki równie malownicze jak wcześniej.
W mojej trasie znalazło się również jezioro Lago di Resia, o którym czytałem już wcześniej. To miejsce z niezwykłą historią – niegdyś zalano tu dwie miejscowości, tworząc sztuczne jezioro. Obecnie na jego powierzchni widoczna jest jedynie dzwonnica kościoła, niemal jak wyrastająca z wody. Chociaż dzwony zostały zdemontowane, mówi się, że czasem można usłyszeć ich echo.
Krótki postój pozwolił mi na moment zadumy nad tym miejscem – jezioro, choć piękne, przypomina także o przemijaniu i historii, która wciąż tli się w opowieściach i legendach.
Wieczór w Innsbrucku
Do hotelu dotarłem chwilę po 15:00, co przypomniało mi, że mogłem spędzić więcej czasu na Stelvio, chłonąc jego wyjątkową atmosferę. Po zameldowaniu się i rozpakowaniu bagaży, zaczęło padać. Na szczęście deszcz był krótkotrwały – zanim się ogarnąłem, zza chmur wyszło słońce.
Postanowiłem wskoczyć na Waldka i podjechać na stację, by zatankować motocykl. Przy okazji zaopatrzyłem się również w „paliwo” dla siebie – na wieczór, żeby nie kończyć dnia o suchym pysku.
W drodze na stację zdarzyło się coś, co zapamiętam na długo – na środku drogi zobaczyłem świstaka. Niestety, był to pierwszy i zarazem ostatni świstak, którego napotkałem podczas całej podróży, a jego stan pozostawiał wiele do życzenia... Był rozpłaszczony jak po spotkaniu z walcem drogowym. Może następnym razem los mi sprzyja i uda się zobaczyć żywego świstaka w jego naturalnym środowisku.
























Brak komentarzy:
Prześlij komentarz