Dzień czwarty – Wczesny start i widoki po drodze
Poranek rozpoczął się szybkim pakowaniem. Zrezygnowałem ze śniadania w hotelu – serwowano je dopiero od 8:00, a ja chciałem nadrobić czas stracony dzień wcześniej. W ramach posiłku zjadłem suchy prowiant, popiłem energetykiem i punktualnie o 7:00 byłem gotowy do drogi.
Nawigację ustawiłem na Zell am See, z opcją omijania autostrad, choć momentami trasa przypominała jazdę autostradą. Mimo to, podróż obfitowała w całkiem ładne widoki, które wynagradzały monotonię niektórych odcinków.
Rozczarowanie nad Zell am See
Przed 11:00 dotarłem nad jezioro. Niestety, tutaj skończył się zachwyt. Owszem, było ładnie, ale jak to się mówi, szału nie ma, dupy nie urywa :shit:. Moim zdaniem, widoki nad Lago di Resia we Włoszech były znacznie bardziej imponujące. Zell am See wydaje się mocno przereklamowane – tłumy ludzi, deptak przypominający Krupówki i ogólny brak klimatu, który mógłby mnie porwać.
Jako że rano nie miałem porządnego śniadania, postanowiłem zjeść coś na miejscu. Niestety, przed 11:00 restauracje dopiero rozkładały stoliki, więc ratowałem się zakupami w Billi i zimnym posiłkiem na szybko.
Po chwili odpoczynku wsiadłem na moto i ruszyłem dalej, mając wrażenie, że ten dzień może okazać się stracony. Główny cel, czyli jezioro, niestety nie spełnił moich oczekiwań.
W poszukiwaniu ciepłego posiłku i wina
Jechałem dalej, ale droga nie dostarczała większych wrażeń – za szybki ruch, za dużo samochodów, więc trudno było skupić się na widokach. Głodny, postanowiłem w końcu znaleźć jakąś restaurację. Wpadłem na McDonald's, a co mi tam – sprawdzę, co oferują. Byłem naprawdę głodny, więc zamówiłem zestaw Big Maca. Po porównaniu, różnica jest znacząca, zwłaszcza pod względem ceny w stosunku do tego, co można dostać w naszych restauracjach McDonald's.
Po posiłku ruszyłem naprzeciwko, do Lidla, żeby kupić coś na wieczór – piwko dla siebie i wino dla żony, żeby nie wrócić do domu z pustymi rękami. Zdecydowałem się na wino, które wyglądało dobrze, choć przy większości etykiet widniało „wytrawne”, więc chciałem upewnić się, czy aby na pewno nie jest zbyt słodkie. Zapytałem pracownika sklepu, a on zapewnił mnie, że nie. Wróciłem do stoiska z winami, gdzie zorientowałem się, że jedynie te za 1,50 euro były słodkie. Postanowiłem nie kupować najtańszego, tylko wybrać coś lepszego. W najgorszym razie sam bym to wypił :)
Po otwarciu wina okazało się, że miało idealny smak – nie było słodkie, ale naprawdę pyszne. Myślę, że dobrze wybrałem.
Ostatnia prosta, ale z deszczem w tle
Wsiadłem więc na Waldka i ruszyłem w kierunku hotelu, bez większych nadziei na jakieś super atrakcje po drodze. Deszcz zaczął padać zaraz po ruszeniu, ale na szczęście po kilku kilometrach przestało. Niestety, przed sobą miałem dziwny widok – z jednej strony chmura, która zapowiadała potężny deszcz, a z drugiej słońce. Sprawdzając nawigację, zauważyłem, że kieruję się w stronę tej chmury, więc raczej nie wyglądało to zbyt obiecująco.
Stanąłem, ubrałem kombinezon przeciwdeszczowy i postanowiłem jechać dalej, licząc, że deszcz nie będzie aż tak uciążliwy.
Jedna strona:
A trochę na lewo:
Radosna jazda na pustych drogach
Widoki z każdą chwilą stawały się coraz piękniejsze, a na szczęście udało mi się ominąć deszcz. Zjeżdżając z głównej drogi na mniejsze poboczne trasy, zostało mi do celu jeszcze jakieś 100-120 km. I właśnie wtedy zaczęła się najlepsza część trasy, jaka miała miejsce od początku mojej wyprawy – niekoniecznie pod względem spektakularnych widoków, ale z pewnością pod względem przyjemności czerpanej z jazdy motocyklem. Droga była bardzo przyjemna, choć nie można było mówić o zapierających dech w piersiach krajobrazach, jak na Stelvio. Jednak to, co wyróżniało ten odcinek, to wyjątkowy spokój i cisza, bo droga była praktycznie pusta.
Przez ponad 100 km mijał mnie sporadycznie pojedynczy samochód lub jakiś motocyklista. Jazda na Waldku, przechylając go z prawej na lewą stronę, była niezwykle przyjemna. Droga nie była wymagająca, co sprawiało, że mogłem w pełni skupić się na widokach dookoła. Waldek na wysokim biegu, pracując na niskich obrotach, wydawał dźwięk, który uwielbia każdy miłośnik motocykli.
Po drodze pojawiały się malownicze góry, które wyrastały znikąd, a także kapliczki i małe zamki, które dodawały uroku tej trasie. Jeśli ktoś nie szuka ekstremalnej jazdy na kolanko, ale raczej swobodnej przejażdżki z pięknymi widokami, bez tłumów na drodze, to z czystym sercem polecam tę trasę.
Spotkanie z Austriakami
Po drodze zatrzymałem się w jednym miejscu, gdzie znajdowały się figury świętych oraz krzyż. To było dość spokojne i urokliwe miejsce, które od razu przyciągnęło moją uwagę. Właśnie tam spotkałem dwóch starszych Austriaków. Jeden z nich, zauważając moją maszynę, sam zagadał, a rozmowa szybko się rozkręciła. Pytał skąd jestem, gdzie już byłem, ile kilometrów przejechałem... Generalnie bardzo przyjemny facet, którego ciekawość nie miała granic, ale nie w sposób nachalny, a raczej w serdeczny i naturalny sposób.
Czułem się naprawdę dobrze w jego towarzystwie – to była taka prawdziwa, spontaniczna wymiana doświadczeń, bez pośpiechu, bez żadnego presji. To jedno z tych spotkań, które dodaje uroku podróży – niczego nie planujesz, ale nagle pojawiają się miłe rozmowy, które czynią całą wyprawę jeszcze bardziej niezapomnianą.
Do hotelu dotarłem przed 5:00. Miejsce było dość wyjątkowe – hotel znajdował się tuż przy małym kościółku, za którym była malutka kapliczka i cmentarzyk. Całość miała taki trochę śmieszny, ale zarazem tajemniczy klimat. Widok z cmentarza był jednak bardzo ładny – rozpościerała się stąd piękna panorama doliny i gór, co nadawało temu miejscu specyficznego uroku. Choć wszystko miało swój mroczny charakter, to jednak była to spokojna i klimatyczna okolica, która na pewno zapadła mi w pamięć.
Kościółek przy Kirchenwirt w Gosau ma swoją unikalną historię, choć jest to miejsce stosunkowo skromne. Gosau to malownicza wioska w Dolnej Austrii, położona w sercu regionu Salzkammergut, otoczona wspaniałymi górami i jeziorami, a Kirchenwirt to historyczny zajazd, który ma także swój związek z tutejszym kościółkiem.
Kościółek w Gosau, znany jako Pfarrkirche Gosau, jest jednym z najstarszych kościołów w regionie, który odgrywał ważną rolę w życiu religijnym tej górskiej wioski. Kościół św. Jana Chrzciciela (Pfarrkirche St. Johannes der Täufer) został zbudowany w XVI wieku, a jego charakterystycznym elementem jest gotycka architektura i wspaniała drewniana rzeźba. Choć może nie jest tak monumentalny jak niektóre katedry w innych częściach Austrii, wciąż przyciąga uwagę swoją prostotą i spokojem.
Kirchenwirt, czyli „zajazd kościelny”, to tradycyjne miejsce spotkań i odpoczynku, które było tu obecne przez wiele lat. Jest to popularne miejsce, gdzie pielgrzymi i turyści mogą się zatrzymać po długiej wędrówce po górach i przed wizytą w kościele. Tradycja związana z Kirchenwirt sięga XVIII wieku i była to również przestrzeń, w której lokalni mieszkańcy organizowali wydarzenia religijne i społeczne.
Z kolei cmentarz przy kościele stanowi część duchowego dziedzictwa tej wioski. Z reguły takie cmentarze przy kościołach były miejscem spoczynku dla osób, które miały szczególne zasługi dla wspólnoty lub były powiązane z ważnymi wydarzeniami w historii wioski. Cmentarz w Gosau z pewnością ma wiele interesujących historii związanych z lokalną społecznością i jej tradycjami.
Wspomniany wcześniej widok na dolinę i góry z tego miejsca dodaje mu dodatkowego uroku – taka perspektywa sprawia, że każdy, kto przebywa w tym kościele lub na pobliskim cmentarzu, ma poczucie połączenia z naturą i przeszłością tej górskiej społeczności.
Jest to więc doskonałe miejsce do refleksji nad pięknem przyrody i spokojem, który panuje w tej wiosce. Dla każdego podróżnika, który odwiedza Gosau, to z pewnością wyjątkowa część doświadczenia tego regionu.





















Brak komentarzy:
Prześlij komentarz